Od dawna z przykrością obserwuję pracowników zarządu oczyszczania miasta którzy gołymi rękami wygrzebują śmiecie z betonowych koszy przy skwerku na rogu Poznańskiej i Wspólnej w Warszawie. Ktoś nie pomyślał żeby te kosze miały metalową wkładkę umożliwiającą wyjęcie i przesypanie śmieci bez fizycznego kontaktu z nimi. Jeżeli pracownicy używają nawet gumowych rękawiczek nie chronią one przed skaleczeniem rozbitym szkłem, które przecież wrzuca się do kosza ( no bo gdzie?). Takie skaleczenie grozi gangreną . Próbowałam uczulić na tę sprawę urzędniczkę gminy Śródmieście ale odpowiedziała że nie będzie ze mną o tym rozmawiać bo nie mam w tej sprawie interesu prawnego. Nie zrozumiałam więc objaśniła, że gdybym była sprzątaczką (a czemu nie?), skaleczyła rękę szkłem, dostała gangreny i obcięto mi tą rękę to miałabym wówczas interes prawny. Gdybym natomiast wiedziona troską o anonimowych dla mnie pracowników zakładu oczyszczania miasta na własny koszt zainstalowała w betonowych koszach metalowe wkłady zostałyby one tego samego dnia wywiezione na śmietnik.
Tak jak regularnie wywozi się na śmietnik poidła dla ptaków, które dobre dusze umieszczają na rzeczonym skwerku. Nikogo nie obchodzą cierpienia ptaków w upalne dni. Troska o braci mniejszych realizowana jest w Polsce przez posłanką Jachirę wygłaszającą brednie na temat gwałconych krów. Ta sama gmina kazała wywieźć karmnik dla ptaków, który umieściliśmy na trawniku naszego wewnętrznego podwórka wielkomiejskiej kamienicy, a gdy posadziłam koło śmietnika drzewko, to gdy podrosło zostało wycięte. Otrzymałam z gminy pismo, że są zobowiązani likwidować pirackie (sic!) nasadzenia. W ten oto sposób zostałam piratem. Nie powinnam się temu dziwić. Gdy w liceum, w którym pracowałam zorganizowaliśmy z kolegami (bezpłatne oczywiście) kursy przygotowawcze do egzaminów wstępnych na wyższe uczelnie, jedyną troską dyrektora było jak tę inicjatywę utrącić. Odmówiono nam udostępnienia klas na zajęcia więc przenieśliśmy spotkania do prywatnych domów. Ja na przykład prowadziłam lekcje na tarasie domu, w którym mieszkałam a dzieciaki dostawały kanapki i herbatę. Dyrektor szalał. „ Co panią obchodzą ich egzaminy i studia, niech idą na płatne korepetycje czy jakieś kursy” – wrzeszczał.
Ta sama gmina Śródmieście zawraca głowę ludziom tak zwanym funduszem partycypacyjnym. Przeznacza się niewielką sumę żeby pozwolić obywatelom decydować w niezwykle istotnej dla nich sprawie na co wydać te pieniądze. Na przykład czy obywatele chcą na klombie posadzić bratki czy stokrotki. Albo czy chcą wydać pieniądze na ścieżki rowerowe czy na sadzenie drzew. W sprawie bratków miałabym być może interes prawny gdybym w tym głosowaniu uczestniczyła. Nigdy jednak nie uczestniczę w żadnych fikcjach bo tak jak nie lubię piwa bezalkoholowego i wyrobów czekoladopodobnych tak nie interesują mnie atrapy i namiastki demokracji.
Jest wiele podobnych sytuacji. Na przykład zwracałam się kiedyś do prokuratury w sprawie chorej starszej bezradnej osoby bezczelnie okradzionej przez sprytnego hodowcę koni. Pomimo ewidentnych dowodów przestępstwa prokuratura przysłała mi zupełnie bezsensowne pismo umarzające postepowanie. W piśmie tym stwierdzono, że to ja rzekomo niekorzystnie rozporządziłam swoim mieniem pod wpływem porad oszusta. Widać było, że wpisano mechanicznie moje nazwisko do szablonu umorzenia dochodzenia nawet nie zapoznając się z moim pismem oraz dowodami.
Zauważmy że w telewizji umieszcza się płatne reklamy nawołujące do interweniowania w sprawach pokrzywdzonych dzieci czy osób starszych i bezradnych. To tylko gra pozorów. W praktyce prawie każda interwencja kończy się tak jak w opisanym wyżej przypadku. Swego czasu propagowano hasło: „myśl globalnie- działaj lokalnie”. Hasło to miało moim zdaniem znaczyć: „myśl sobie co chcesz bo i tak, choć teoretycznie jesteś suwerenem, praktycznie nie masz wpływu na politykę i bieg wydarzeń, a zajmij się dokarmianiem kotków na podwórku”. Okazuje się, że dokarmianie kotków też jest poza naszym zasięgiem. Pewnego dnia na podwórku pojawił się sprowadzony przez administrację łowca z pętlą polujący na koty. Wprawdzie łowca został przez nas przepędzony lecz obrażone koty wyniosły się na inne podwórka. Teraz po naszym podwórku paradują szczury.
Powiedzmy, że ktoś z dobrego serca dokarmia zaniedbane dzieci sąsiadów. Może narazić się na poważne przykrości. Nie ma na to zgody Sanepidu, nie ma badań, a każda taka bezinteresowna inicjatywa jest właściwie bardzo podejrzana. Przecież gdyby dobroczyńca miał rozum i odpowiednie koneksje założyłby fundację, wyciągał dotacje z budżetu, zatrudniał w fundacji znajomych i rodzinę i brylował w telewizjach. Natomiast gdyby ktoś z dobrego serca douczał matematyki czy angielskiego te same zaniedbane dzieci sąsiadów mógłby narazić się na podobne perypetie jakie miał masztalerz z pewnej stadniny, który kupował kolegom z pracy bułki na śniadanie. Okazało się, że choć koledzy nie płacili za tę usługę powinni odprowadzać podatek od „nienależnej” korzyści, którą uzyskali.
Powiedzmy, że ktoś ma pomysł jak usprawnić działanie jakiejś instytucji i chciałby tym pomysłem się bezinteresownie podzielić. Nikt nie zechce go nawet wysłuchać. Pewien znajomy profesor uniwersytecki antyszambrował w różnych instytucjach w sprawie reformy programu matematyki. Delegowano do rozmów z nim jakieś urzędniczki, które co chwila patrzyły na zegarek. Zniechęcił się trwale do działania pro bono. Ja też mam swoją maleńką idée fixe. Jestem przekonana, że powinno się w Polsce prowadzić hodowlę i tresurę psów rasy bloodhound dla poszukiwań osób zaginionych. Psy tej rasy mają wielokrotnie lepszy węch od owczarków niemieckich czy labradorów, poza tym potrafią odróżnić zwłoki od osób żyjących i to zasygnalizować. Sprowadza się je w razie potrzeby z Niemiec płacąc za to ogromne sumy. Naprawdę znam się na psach ale co z tego. Nikt nie będzie słuchał pirata, czyli osoby nieuprawnionej instytucjonalnie do przekazywania wiedzy.