„Jezus jest Panem!” – wykrzyknął mężczyzna. Kandydatka demokratów wydawała się równie zaskoczona jak i rozbawiona okrzykiem z widowni. W swoim rozbawieniu najpierw wytłumaczyła krzyczącemu, że jest na niewłaściwym wiecu wyborczym, a następnie zasugerowała, aby przeniósł się na inne, jej zdaniem znacznie mniejsze zgromadzenie. Harris miała na myśli spotkanie Trumpa ze swoimi wyborcami. Był 17 dzień października Roku Pańskiego 2024, i była to chwila, gdy rozpoczęło się pierwsze w historii powstanie chrześcijańskie.
Wcześniej jednak, gdy Kamala Harris zastąpiła Joe Bidena w wyścigu prezydenckim, błyskawicznie zwiększała swoją popularność. Wszelkie sondaże pokazywały szybko rosnące poparcie dla Harris. Zdawało się, że w łatwy sposób zmierza do Białego Domu. W jednym z programów telewizyjnych pokazała wszystkim jak sprawnie rozbija jajka na jajecznicę. Serca znacznej części wyborców zmiękły jak masło na patelni na widok rozbitych przez panią Harris skorupek. Taka ważna kobieta, a tak pięknie jaja sadzi!
Po udanym rozbiciu jajek, eksperci doszli do wniosku, że nic już Kamali nie zatrzyma i zgodnie z oczekiwaniami „polsterów”, pani Harris szybowała do zwycięskiego celu.
Aż naszedł niespodziewany 17 dzień października i okrzyk przypominający zebranym, że Jezus jest Panem. W wyniku reakcji Kamali Harris, wielu osobom łatwiej było dostrzec, że wszystkie zebrania wyborcze jej kontrkandydata zaczynają się w rytm piosenki „God bless the USA” (Niech Bóg błogosławi USA). Zauważono również, że kandydat republikanów cudem uszedł z życiem podczas zamachu 13 lipca. Zaczęto zadawać pytanie, czy to rzeczywiście przypadek, czy też niekoniecznie. Czy jest możliwe, aby Opatrzność wkroczyła do akcji? Czy zbieżność dat 13 maja 1981 i 13 lipca 2024 jest tylko przypadkiem?
W tym toku rozumowania zaraz pojawiło się kolejne pytanie: jeżeli Bóg z nami, to któż przeciw nam? I zaledwie kilka dni po zachęceniu chrześcijan przez Harris do opuszczenia jej spotkań wyborczych, znany aktor meksykański Eduardo Verástegui wręczył Trumpowi obraz Matki Boskiej z Gwadelupy, tym samym wysyłając mocny sygnał dla latynowskiej (i zazwyczaj katolickiej) części elektoratu.
I tak oto w sposób nieoczekiwany chrześcijanie poczuli, że Jezus, który jest Panem, rzeczywiście pojawia się wszędzie tam, gdzie „gromadzą się w imię Moje”. Znane postaci oświadczały na portalu X, że katolicy w żadnym wypadku nie powinni głosować na Harris. Księża, zakonnicy i zakonnice, oraz protestanccy pastorzy namawiali do głosowania na Trumpa. I w świetle zachowania Harris, oraz wystąpień Trumpa i jego kandydata na VP prezydenta JD Vance, tego typu zachęty stawały się „oczywistą oczywistością”.
Gdy przypomni się wystąpienie Trumpa z wiosny tego roku, w którym publicznie zdefiniował odejście od chrześcijaństwa jako główny problem naszej cywilizacji i namawiał do posiadania co najmniej kilku egzemplarzy Pisma Świętego, okazuje się, że to kandydat republikanów stał się dla wielu chrześcijan politykiem jakiemu można nie tylko zaufać, ale mieć jako przewódce największej gospodarki na świecie.
W efekcie, na dosłownie trzy tygodnie przed wyborami amerykańscy chrześcijanie zrozumieli, że czas wyjść z ukrycia, że pora pójść na ten drugi wiec. Chrześcijanie, którzy przez lata cierpliwie znosili wyśmiewanie ich wiary w pracy, w sklepie, w szkole, smartfonie, telewizorze i właściwie każdej sferze życia. Gdy jednak w sposób dosłowny poproszono ich o wyniesienie się na inny wiec, tam, gdzie proszą Boga o błogosławieństwo dla ich kraju, to tak właśnie postanowili postąpić. Nawet Amisze, tradycyjnie trzymający się z dala od polityki, tym razem wyciągnęli swoje bryczki, aby pojechać do punktów wyborczych i zagłosować na kandydata Republikanów.
Jak łatwo sprawdzić, słupki poparcia dla pani Harris w sondażach zaczęły po 17 października gwałtownie spadać, wręcz pikować w dół. W tym samym czasie stale rosło poparcie dla Trumpa, który na tydzień przed wyborami wysunął się na czoło prezydenckiego wyścigu i przez bukmacherów uważany był w ostatnich dniach za faworyta do prezydentury.
Gdy nadeszła chwila zwycięstwa, oczekujący na wyniki sztab wyborczy 47 prezydenta spontanicznie zaintonował popularną w USA pieśń religijną „Jakże wielki jesteś Boże”. I rzeczywiście zwycięstwo Trumpowi zapewnili chrześcijanie, gdyż większość katolików i protestantów zagłosowała za reklamującym Pismo Święte kandydatem.
Historia nie zna żadnej innej kampanii prezydenckiej, podczas której każde spotkanie z kandydatem zaczynało się od prośby do Boga o błogosławieństwo dla kraju, kampanii w której kandydat stwierdzał, że głównym problem społeczeństwa jest odejście od chrześcijaństwa, i wreszcie kampanii zakończonej odśpiewaniem hymnu do Boga w podzięce za zwycięstwo.
Wszystko to działo się podczas zupełnej inercji ze strony hierarchii kościelnej i innych przywódców religijnych. A przecież wielu z nas pamięta modlitwę Jana Pawła II do Ducha Świętego o „odnowienie tej ziemi”. Wołanie jakie zostało wysłuchane i zaowocowało wielkimi przemianami społeczno-politycznymi we wschodniej Europie. Tak jak ocalał z zamachu 13 maja Karol Wojtyła, tak i próba zabicia Donalda Trumpa przeprowadzona 13 lipca nie powiodła się.
Obaj ci ludzie, których ktoś próbował zabić, szukają tego odnowienia w chrześcijaństwie. Z uwagi na liczebność populacji USA oraz na siłę ekonomiczną i militarną tego kraju, nie mam najmniejszej wątpliwości, że w USA zaczęło się pierwsze powstanie chrześcijan, które wkrótce rozszerzy się na inne kraje.